wtorek, 19 lipca 2011

Na koniec katedra w Rodez


Dziś ostatnia noc we Francji. Nocujemy w hotelu w Miluzie, a jutro przed nami całodniowa trasa do Polski. Wracamy tą samą trasą, co przed miesiącem. Rano pozostawiliśmy kemping La Romiguière w deszczu (powyżej z oddali jezioro de la Selves, nad którym kemping jest położony). Bardzo miło będziemy wspominać to miejsce, bo kemping niewielki, kameralny, gospodarze z każdym nawiązują indywidualny kontakt, dzieciom bardzo odpowiadał basen. Może trochę nam przeszkadzało, że nie było tu nikogo z Polski poza nami ;) Łatwiej nam było odjeżdżać, bo pogoda w ostatnich dniach się pogorszyła, a w nocy temperatura mocno spadła, wręcz bywało zimno. Jeszcze się z takim zjawiskiem tu we Francji nie zetknęliśmy, ale podobne klimaty znamy dobrze z Polski.


Wczoraj wybraliśmy się do Rodez, stolicy regionu, żeby zobaczyć gotycką katedrę i zrobić ostatnie zakupy. Katedra okazała się bardzo ciekawa, aż trudno było z niej wyjść. Akurat trafiliśmy na koncert organowy, więc nastrój w świątyni był specjalny.


Rodez jest dużym, raczej nowoczesnym miastem. Stare domy są "poukrywane" pomiędzy nową zabudową. Zwiedzaliśmy starówkę w trakcie przerwy obiadowej, z bagietką w dłoni, więc było pusto na ulicach i to nam odpowiadało.

Po drodze do Rodez wstąpiliśmy do typowo romańskiego kościoła Eglise de Perse w Espalion, tam gdzie nie dotarliśmy kilka dni wcześniej. Kościółek piękny! Warto tam podjechać samochodem, bo znajduje się właściwie poza miastem.


I to już koniec opisów naszych wycieczek. Skrótowe są te opisy, bo zwykle jest mało czasu, a po powrocie zajmują nas już inne sprawy, ale być może jeszcze je uzupełnimy informacjami praktycznymi oraz mapkami.

niedziela, 17 lipca 2011

Piękne Conques


Dziś po raz drugi w czasie naszych tegorocznych wakacji, dzień przywitał nas rzęsistym deszczem. Padało mocno, ale ponieważ mieliśmy w planie wyjazd na Mszę Św. do Conques, to uznaliśmy, że słaba pogoda aż tak bardzo nam nie przeszkadza. Rzeczywiście padało całą drogę i widoczność była kiepska, ale po dojechaniu do miasteczka, lekko się przejaśniło.


Msza Św. w kościele pielgrzymkowym Ste-Foy odprawiana przez tutejszych benedyktynów była inna niż wszystkie dotychczasowe tu we Francji. Z pewnością za sprawą wyjątkowo pięknego miejsca, ale także bardzo uroczystej oprawy. Po mszy pospacerowaliśmy po uliczkach niewielkiego, ale bardzo malowniczego miasteczka. Deszcz przestał padać, pojawiło się słońce. Niestety skarbiec, który chcieliśmy zobaczyć, został zamknięty na przerwę obiadową i trzeba było czekać godzinę. Doszliśmy do wniosku, że poczekamy, a w wolnym czasie coś przekąsimy.


I rzeczywiście warto było poczekać. Conques należy do tzw. grand sites de France, właśnie za sprawą skarbów tu przechowywanych. Znajduje się tu najcenniejszy, zachowany w Europie Zachodniej, zbiór przedmiotów sakralnych z okresu średniowiecza i renesansu. Robi wrażenie rzeźba - relikwiarz Świętej Foy (?) z IX-X w., złocona i wysadzana szlachetnymi kamieniami.


Conques to także ważny punkt na pielgrzymim szlaku prowadzącym do Santiago de Compostella, miejsca grobu Św. Jakuba w odległej Hiszpanii. Dziś także mogliśmy spotkać piechurów z plecakami z zawieszoną muszlą, symbolem drogi Św. Jakuba (Chemin de Saint-Jacques de Compostelle), którzy nawiedzali kościół w Conques i szukali tu noclegu. W wielu wcześniej odwiedzanych miejscach pojawiał się motyw drogi do Św. Jakuba z Santiago. A tu panorama miasteczka z punktu widokowego Site du Bancarel nieopodal.


Wracaliśmy znów wzdłuż doliny Lotu (Gorges du Lot) i okazało się, że odcinek od Vieillevie do Entraygues, gdzie nie dotarliśmy wczoraj, okazał się bardzo malowniczy.


Także dolinę pomiędzy Entrayguess i Estaing także warto przejechać w kierunku odwrotnym niż my wczoraj. Odkryliśmy tam wiele pięknych miejsc nawet pomimo deszczu, który znów zaczął padać.


Powoli szykujemy się do powrotu do domu. Jeszcze jutro ostatnie zwiedzanie okolicy, a we wtorek wyjeżdżamy. Dzieci już tęsknią za Polską... i my też :)

sobota, 16 lipca 2011

Wzdłuż doliny Lotu


Dolinie rzeki Lot (Gorges du Lot) mieliśmy okazję się przyjrzeć oglądając panoramę z naszego lokalnego wulkanu Puy de Montable, blisko kempingu, który odwiedziliśmy dwa dni temu ( to była króciutka wycieczka w przerwie pomiędzy kąpielami w basenie). Wyglądała wyjątkowo zachęcająco, więc dziś wybraliśmy się w tamte okolice. Chyba najpiękniejsza jest z góry, bo z drogi przy samej rzece już nie robi takiego wrażenia. Ciekawe są miasteczka położone nad tą rzeką.


Pierwszy przystanek w drodze do doliny Lot zaplanowaliśmy w Espalion. Podobno odbywa się tam słynny w okolicy targ, ale to w piątki, więc spóźniliśmy się o jeden dzień. Zrobiliśmy więc zakupy na kanapkowy lunch w supermarkecie. Potem przeszliśmy się po miasteczku, poszliśmy nad rzekę, stary most z XIII w. był teraz czyszczony i zakryty rusztowaniami, a na zamek wysoko w górze nie bardzo chciało się iść. Mam wrażenie, że ominęliśmy niektóre miejsca w Espalion, bo nie zrobiło na nas jakiegoś super wrażenia. Uznaliśmy, że lepiej będzie, gdy pojedziemy do następnej miejscowości na naszej trasie. [Kilka dni później udaliśmy się tam powtórnie - post z 19 lipca]


Miasteczko Estaing, bo tam się zatrzymaliśmy, okazało się wyjątkowo malownicze. Nic tylko robić tam zdjęcia. Po przejściu starym mostem na drugą stronę, naszym oczom ukazał się piękny widok na zamek i położone wokół niego domy. Na ławeczce przy kościółku i kraniku z wodą (dzieci uznały, że jest przepyszna, co w ogóle charakteryzuje tutaj uliczne ujęcia wody pitnej), rozłożyliśmy się, żeby zjeść nasz lunch. Niedaleko na stopniach kościoła przysiadła inna rodzina - Francuzów. Mieli cały wielki pojemnik z obiadem, co wzbudziło duże zainteresowanie naszych dzieci.


Dalej w kierunku Entraygues droga prowadziła przy samej rzece. Ten odcinek jest chyba najbardziej efektowny. Zwłaszcza kilka ścian skalnych, przy których się przejeżdża. Gorzej było z miejscami postojowymi, więc zdjęcia nie wyszły. [dalszy opis doliny Lot w poście z 17 lipca]

Entraygues to znaczy "między wodami" - miasteczko położone jest pomiędzy dwiema malowniczymi rzekami w tym rejonie: Lot i Truyere, którą też wcześniej widzieliśmy (mamy ją jeszcze w planie). Też pochodziliśmy po starych uliczkach, w punkcie informacji turystycznej uzyskaliśmy szczegółowe wskazówki, gdzie znaleźć ciekawe miejsca. Bardzo miły spacer, zwłaszcza, gdy spotkało się gdzieś kotki.


Potem jeszcze wyprawa na lody i powrót na kemping - dziś wcześniej, bo mieliśmy smażyć naleśniki. Droga powrotna też okazała się bardzo malownicza. Pociąga nas tutejsza wieś, mamy wrażenie, że wreszcie trafiliśmy w rejony "tubylcze" niezajeżdżone przez turystów, tak jak to miało miejsce w Prowansji i Langwedocji. To podoba nam się tutaj niezmiernie. Góry miejscami przypominające trochę Bieszczady, krowy pasące się na pastwiskach, niewielki ruch na lokalnych drogach, kamienne stare domy kryte łupkiem (?) co krok, ogródki pełne kwiatów. Po prostu wiejska idylla :)

Wulkany Owerni - wspinaczka na Puy Mary


Wulkany były ważnym celem wakacyjnym mojego męża i dziś udało się nam ten cel (w malutkiej części) osiągnąć. Jak powiedziała jedna z naszych córek - widoki jak w bajce. Wybraliśmy się do Owerni, ładny kawałek drogi od naszego kempingu. Po drodze natknęliśmy się na urokliwą dolinę rzeki Truyere (Gorges de la Truyere) - zdjęcie powyżej. Zamki są tu tak częstym elementem krajobrazu, że niedługo przestaniemy zwracać na nie uwagę, podobnie jak na kościoły romańskie z XIII w. ;)


Naszym celem było Puy Mary - jeden z najokazalszych dawnych wulkanów, sprzed ponad 4 tys. lat (powyżej widok na szczyt). Okazało się, że nie tylko my mieliśmy taki pomysł. Pogoda dopisała i po wczorajszych chmurach, słońce pięknie świeciło. Pod Puy Mary było mnóstwo samochodów, a na betonowej (!) ścieżce-schodach prowadzących na górę - prawdziwy tłok. Skojarzenia od razu nasunęły się z wycieczką na Giewont. Widoki jednak niezapomniane i przymknęliśmy oko na te tłumy. Z dziećmi stosunkowo łatwo wejść na ten szczyt, bo droga w miarę bezpieczna, choć stopnie dość wysokie, więc nasza najmłodsza mocno się natrudziła. Na szczycie południowa przekąska złożona z kanapek i powrót na parking na dole.


Z Puy Mary skierowaliśmy się drogą prowadzącą przez przełęcz Perthus (Col du Perthus) do Lioran, skąd kursuje kolejka linowa na Plomb du Cantal.


To był nasz drugi cel dzisiejszego dnia uzależniony od pogody, a że było słonecznie, to wjechaliśmy jeszcze na tę górę. Dokładnie mówiąc, kolejką wjeżdża się pod szczyt, do którego trzeba dojść piechotą. My podziwialiśmy tylko widoki przy górnej stacji kolejki i po niedługim czasie wróciliśmy z powrotem. Kolejka linowa, już druga tego lata, znów wzbudziła emocje u dzieci i przypomniała nam przejazdy na Kasprowy. Tylko z biletami nie było żadnych problemów ;)


Pod szczytem Plomb du Cantal i na Puy Mary przyglądaliśmy się paralotniarzom dziś szybującym w dużych ilościach nad okolicznymi górami i dolinami. Było co podziwiać!


Potem jeszcze zakupy w supermarkecie i powrót na kemping, żeby zdążyć na kąpiel w basenie i wieczorną obiadokolację. Po drodze znów bajkowe pola, lasy i wulkaniczne, osamotnione góry. I krowy w dużych ilościach. W regionie Cantal - brązowe z rogami rasy Salers, a tu w okolicach Aveyron - białe i beżowe - rasy Aubrac. Region słynie z produkcji serów. Aż sześć lokalnych serów posiada apelację AOC (tak jak wino - symbol najwyższej jakości). Wieczorem było degustowanie dwóch z nich (młodego sera twardego Cantal i miękkiego z charakterystyczną ziemistą skórką Saint-nectaire). Oba w połączeniu z winem pyszne, choć mojemu mężowi, który w ogóle nie przepada za serami, przypadł do gustu tylko Cantal).

[Pisane w piątek 15 lipca 2011 r. wieczorem. Tym razem w domku nie mamy internetu i trzeba chodzić z laptopem do kempingowego baru. Tekst na blogu ukaże się pewnie dopiero w sobotę.]

czwartek, 14 lipca 2011

Cuda natury: Aven Armand i Gorges du Tarn


Wczorajszy dzień przywitał nas po raz pierwszy od dwudziestu paru dni naszych wakacji deszczem i mgłą. Patrzyliśmy w okno i nie mogliśmy uwierzyć. Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie, na góry nachodziły chmury, potem znikały, pojawiała się mgła, znikała, pojawiał się deszcz, a potem przestawało padać. Po śniadaniu i pysznej kawie w gościnnym hotelu Balladins ruszyliśmy w stronę masywu Casse Mejean, a dokładnie wąwozu rzeki Tarn (Gorges du Tarn). Na początku widoczność była dobra, ale z czasem zachmurzenie się zwiększyło. Przejechaliśmy doliną rzeki Dourbie (Canyon de la Dourbie), następnie drogą C2 (bardzo wąsko,z dreszczykiem emocji) i D29 skierowaliśmy się do La Rozier.
Ale że zaczęła się mżawka, uznaliśmy, że taka pogoda jest w sam raz na zwiedzanie jaskiń. Skręciliśmy więc w dolinę rzeki Jonte na drogę D996 i skierowaliśmy się do jaskini Aven Armand. Sama dolina Jonte (Gorges de la Jonte) okazała się bardzo piękna, z wartko meandrującą rzeką, a wokół wysokie wapienne skały.

Gdy dotarliśmy do jaskini, padało już porządnie. Gdyby nie deszcz, kto wie, pewnie byśmy do Aven Armand nie dotarli, a było naprawdę warto. Wielka sala pełna stalagmitów sprawiała wrażenie jak ze snu. Do jaskini zjeżdżało się funikularką, co dla dzieci też było nie lada atrakcją.


Zwiedzanie groty trwało około 45 minut, nie za dużo, żeby się zmęczyć, ale pora była obiadowa, więc głód dał o sobie znać. W barze obok jaskini zjedliśmy francuski posiłek, czyli obiad złożony z 3 części i trwający w sumie ponad godzinę. Ciągle ciężko nam przychodzi przeznaczenie tak długiego czasu na obiad, więc rzadko decydujemy się na tę opcję. Menu du jour zawierało quiche au bleu d'Auvergne (z łagodnym tutejszym serem pleśniowym oraz szynką) i z zieloną sałatą, potem była kaczka canard confit z kalafiorem w sosie beszamelowym, a na deser gofr z cukrem + kawa. Wszystko świeżutkie i pyszne, żadnej mowy o odgrzewaniu w kuchence mikrofalowej, co w Polsce zdarza się w tego typu miejscach. Oczywiście dzieci zamówiły starym zwyczajem frytki i tylko popróbowały naszych dań, z mniejszym lub większym apetytem ;) Do posiłków zamawiamy zwykle dzbanek zwykłej wody, co wychodzi najtaniej, bo nic się za to tutaj nie płaci.

Objedzeni jak bąki (trochę za dużo tego jedzenia jak dla nas), wyruszyliśmy w stronę wąwozu rzeki Tarn. Najpierw wygodną drogą D986 do Ste-Enimie, a potem już wzdłuż pięknej rzeki Tarn, aż do Le Lozier, skąd zresztą rano wyruszaliśmy.


Po drodze wspięliśmy się (samochodem) na Point Sublime, skąd rozciąga się ogromna panorama doliny rzeki. Rzeczywiście było pięknie. Trochę przypominało dolinę Ardeche, nie wiem, co piękniejsze. Tu i tu była możliwość spływu kajakiem, z czego oczywiście my nie korzystaliśmy. Ta atrakcja jeszcze przed nami.


A potem już podróż na nasz drugi kemping, trochę autostradą, trochę drogami lokalnymi. Późnym wieczorem dotarliśmy nad jezioro de la Selves (Lac de la Selves), gdzie spędzimy najbliższe kilka dni w kompletnej głuszy, pośród lasów, łąk i łagodnych wzgórz. Oczywiście mamy w planach kilka fajnych wycieczek ;) Właśnie sprawdziłam, że ciągle jesteśmy w regionie Aveyron.

wtorek, 12 lipca 2011

Śladami templariuszy


Jesteśmy znów we Francji i znów czujemy się tu bardzo dobrze. Dziś jeszcze nocujemy w hotelu po drodze (bardzo gościnny dla rodzin z dziećmi oraz internautów hotel Balladins), a jutro ruszamy w stronę naszego drugiego kempingu położonego już z dala od morza w Masywie Centralnym na północ od Langwedocji. Krajobraz delikatnie pofalowany, duże przestrzenie i dzikie ostępy oraz ślady średniowiecznych fortyfikacji.

Po drodze udało się nam odwiedzić La Couvertoirade w rejonie Aveyron - kamienne miasteczko templariuszy otoczone murami obronnymi. Skarbu niestety nie znaleźliśmy, ale szukaliśmy :)


Miłe, spokojne miasteczko, po południu prawie pusto, choć bardzo duży parking wskazywałby na spore zatłoczenie. Przypominał nam prowansalskie kamienne miasteczka takie jak Les Baux. W miasteczku dużo sklepików z unikalnym rękodziełem i ciekawymi przetworami. Mnie zainteresowała konfitura z cebuli i galaretka z płatków maku ;)

Barcelona wzdłuż i wszerz


Nasz ostatni dzień w Barcelonie chcieliśmy wykorzystać w 100% i zobaczyć to, czego nie widzieliśmy wcześniej. Dużo nam jeszcze zostało na następny raz :) Sporo czasu poświęciliśmy na przejazdy z jednej części miasta do drugiej. Najpierw tradycyjnie autobus i metro, żeby dostać się do chyba najważniejszej budowli Barcelony, którą zostawiliśmy sobie na deser - monumentalnego kościoła Sagrada Familia - najsłynniejszego dzieła Gaudiego, budowanego od ponad stu lat i wciąż jeszcze nieskończonego.


Sagrada Familia robi duże wrażenie, zwłaszcza gdy się wyjdzie z metra i nagle przed oczami ukazuje się taka ogromna budowla. Oczywiście bardzo tłoczno wokół i długa kolejka do wejścia. Obeszliśmy więc tylko kościół, podziwiając z zewnątrz fasady, zaliczyliśmy też plac zabaw położony w sąsiedztwie (takie place zabaw przy ważnych zabytkach to super sprawa w Barcelonie!).


Potem znów metro i kolejka, aby dostać się na Avenida Tibidabo. Tam wsiedliśmy do zabytkowego niebieskiego tramwaju, wolno wspinającego się wytworną ulicą po zboczu wzgórza Tibidabo. Przejażdżka tramwajem przypominała mi podobne przeżycia w Lizbonie i San Francisco. Krótko, ale miło.


Na sam szczyt Tibidabo nie wjechaliśmy kolejką, choć wydaje mi się, że mogłoby to być także bardzo ciekawe. Czas nas gonił, bo w planach mieliśmy inną kolejkę - linową prowadzącą z przeciwległej góry Montjuic do portu w dzielnicy Barcelonetta.
No coż, trzeba było zjechać tramwajem z powrotem, potem znów metro i podziemna funikularka na Montjuic, a potem krótki spacer w stronę stacji kolejki linowej.


Obawialiśmy się wielkich tłumów do kolejki, a tu nic podobnego. Bez problemu kupiliśmy bilety i już "szybowaliśmy" nad Barceloną. Widoki zapierały dech :)


Tym sposobem znaleźliśmy się w krótkim czasie w porcie w okolicach plaży San Sebastian. Nie byliśmy przygotowani na plażowanie, więc udaliśmy się w poszukiwanie miejsca do zjedzenia czegoś dobrego.


Oczywiście kolejne lody dodały nam sił do poszukiwań. Chodziliśmy po dzielnicy Barcelonetta, ale jakoś o tej porze nic nie zwróciło naszej uwagi. Dotarliśmy aż do portu olimpijskiego i tam w końcu udało się nam coś przekąsić. Bardzo przyjemna była bryza wiejąca od morza - zupełnie inaczej niż w centrum miasta. Potem obowiązkowy odpoczynek na trawie w parku w okolicach metra Ciutat Vella i dalej znów metrem po raz ostatni na Starówkę. Obejrzeliśmy piękny gotycki kościół Santa Maria del Mar i potem spacerkiem w stronę Rambli do metra i naszego autobusu.


Dzieci okazały się mniej zmęczone niż my - zaskoczyły nas kompletnie swoją kondycją :) A nasza najmłodsza pięciolatka oceniła jako najfajniejszy ten właśnie dzień - bo tyle się działo...

Dzień spełnionych życzeń


Wczorajszy i dzisiejszy dzień znów obfitowały w atrakcje, o które nietrudno w Barcelonie. Ciężko się będzie jutro rozstać z tym miastem, choć zmęczenie lekko daje się już we znaki.

W niedzielę zgodnie z życzeniem jednej z naszych córek, wybraliśmy się do centrum miasta pociągiem. Mieszkamy w hotelu Etap w podbarcelońskiej Viladecans, skąd mamy blisko do przystanku autobusu na Placa Espanya. Do pociągu trzeba dojechać autobusem do stacji w sąsiedniej miejscowości. Pociąg w niedzielę nie kursował zbyt często, więc podróż zajęła nam trochę więcej czasu niż sprawdzony wariant autobusowy. Było jednak bardzo wygodnie, bo dojechaliśmy od razu na miejsce. Wybraliśmy się w rejon miasta, gdzie przy jednej ulicy mogliśmy podziwiać piękne domy, szczególnie ciekawiły nas dzieła Gaudiego (tu do wpisania nazwa ulicy).

Zaraz przy wyjściu ze stacji kolejki Gracia znajduje się Casa Batlo, kamienica jak z bajki z kolorową ceramiczną jaszczurką na dachu. Zwiedzanie pomieszczeń w środku było bardzo interesujące, bo kreatywność Gaudiego wykracza poza wszelkie ramy. Tu na zdjęciu klatka schodowa w tym budynku.


Drugi ciekawy obiekt to falująca kamienica Casa Mila, której fasada, a także dach przystrojony bajkowymi kominami są jedyne w swoim rodzaju.


Dzieci zainteresowały secesyjne mieszkania, kompletnie wyposażone, przeznaczone w tym budynku do zwiedzania na I piętrze (zwłaszcza pokój dziecięcy), ale po wyjściu zmęczenie już dało się we znaki i trzeba było zregenerować siły.

Po obiadku przystąpiliśmy do realizacji kolejnego planu-życzenia naszych dzieci - pojechaliśmy oglądać labirynt w parku Horta. Park ten, podobno najstarszy w Barcelonie, trochę przypominający mi park w Wilanowie, a mojemu mężowi - warszawskie Łazienki, nie już tak tłumnie odwiedzany przez turystów, jak na przykład park Guell, pewnie też dlatego, że znajduje się dość daleko od centrum. W niedzielę wstęp do płatnej części parku był wolny, można było położyć się na trawie, zdjąć buty i naprawdę odpocząć. Było to nam bardzo potrzebne po trudach zwiedzania miasta, spodobało się to naszej najmłodszej latorośli i dziś także kocyk w parku był obowiązkowy ;) Sam labirynt także ciekawy, nawet udało się nam trochę zgubić.


Potem powróciliśmy na starówkę, żeby wziąć udział w niedzielnej mszy. Na mszę po polsku niestety nie udało się nam zdążyć i byliśmy na hiszpańskiej. Zaobserwowaliśmy, że sporo niedzielnych mszy odprawianych jest w Barcelonie wieczorem i często jest ich kilka w ciągu niedzieli - co nie zdarzało się we Francji.

Ostatni punkt programu tego długiego dnia to fontanny na Placa Espanya - w niedzielę było tam wyjątkowo tłoczno, bo do stolicy Katalonii zjechali się harleyowcy. My zmęczeni popatrzyliśmy na pokaz tylko z oddali - nie było takich tłumów jak na pokazach w Warszawie, ale wyglądało równie efektownie.


Jutro rano opuszczamy barwną Barcelonę i wracamy do zwiedzania Francji. Poniedziałek pozostaje jeszcze do opisania.

sobota, 9 lipca 2011

FCB i Park Guell

Dziś w Barcelonie było gorąco i tłoczno. Wybraliśmy się w najczęściej odwiedzane miejsca w tym mieście, więc pewnie nie ma co się dziwić.

Zaczęliśmy od miejsca, które zaproponowały nasze dzieci, a mianowicie: stadionu klubu piłkarskiego FC Barcelona. Nie jesteśmy jakimiś wielkimi fanami piłki nożnej, ale zwiedzanie było ogromnie interesujące, zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie byliśmy na stadionie.


Muzeum FCB jest podobno najliczniej odwiedzanym muzeum w Barcelonie i rzeczywiście jest tam co robić. Oczywiście obowiązkowa wizyta na trybunach i podziwianie największego w Europie (?) stadionu piłkarskiego, ale też, gdy się wykupi odpowiednio droższą opcję (dużo droższą!), można oglądać szatnie zawodników, wejść na trybunę tuż przy murawie boiska (na samą murawę dziś wchodzić nie było można), oglądać stadion z loży komentatorów, a potem zapoznać się z całą historią klubu i stadionu w multimedialnych salach muzeum. Oczywiście jest też ogromny sklep z pamiątkami - cała machina handlowa. Nasze dziewczynki wieczorem nawet bawiły się w rozgrywki FC Barbie, więc z pewnością zwiedzanie stadionu nie jest atrakcją tylko dla panów.

Drugi punkt dzisiejszego dnia to park Guell, który przyszło nam oglądać po południu - był straszny upał, mnóstwo ludzi (na stadionie też było ich niemało ;). Samo wdrapanie się na wzgórza Vallcarca już było wyczynem, choć my akurat wchodziliśmy od strony Baixada de Briz, gdzie jest kilka ciągów schodów ruchomych. W samym parku zaprojektowanym przez Gaudiego najciekawsze budowle usytuowane są przy wejściu.


Domki wyglądające jak z piernika dzieciom się podobały, choć chyba oczekiwały, że piernik nie będzie cementowy ;) Dużo czasu spędziliśmy siedząc na słynnej ławce na głównym placu oraz w zacienionych częściach parku (przeważnie były to budowle, pod kopułami których, można było sobie odpocząć).


Ja oczekiwałam trawników, tak jak w parku, ale w części, do której dotarliśmy trawy niestety nie było. Z pewnością jest to miejsce unikalne, ale warto oglądać je z dziećmi jeszcze przed południem, gdy zmęczenie i upał nie dają się tak we znaki.


Oczywiście znów były atrakcje w postaci przejazdów autobusem i metrem - bardzo to jest interesujące dla naszych dzieci, bo coraz lepiej poznajemy różne stacje metra. W planach jest jeszcze dojazd pociągiem do miasta lub powrót do hotelu.

Niech żyje Barcelona!

Jesteśmy w Barcelonie. Popołudnie i wieczór aż do późnej nocy spędziliśmy w tym uroczym mieście. Powoli uczymy się Barcelony i na razie mamy bardzo dobre wrażenia. Dziś udało się nam przejechać autobusem i metrem, gdyż nasz hotel położony jest pod Barceloną. Po raz pierwszy w życiu nasze dzieci jechały tymi środkami lokomocji z rodzicami. Coż, mieszkamy na podwarszawskiej wsi i najpopularniejszym środkiem transportu jest samochód lub na wycieczki - autokar. Po przeżyciach komunikacyjnych poszliśmy zobaczyć rekiny i inne ryby w Oceanarium - urzekły mnie interaktywne formy edukacyjne zaprojektowane w tym miejscu dla dzieci. Ciekawa jest ruchoma ścieżka, z której można oglądać życie w wodnych głębinach.


A tu paszcza morskiego stwora, do której można wejść :)


Jedzenia na razie nie udało się nam spróbować poza chlebem (dobry!), bo znów zaliczyliśmy fast food. Ale dzięki temu mieliśmy pokaźną zniżkę na wizytę w Akwarium ;)


Ulice Barcelony bardzo przypominają mi swoim klimatem Lizbonę, dużo turystów, tłoczno, nawet o 22.00...

Tu widok nocą z Placu Hiszpanii w stronę wzgórza Montjuic


Dzieci dziś (a właściwie wczoraj) poszły bardzo późno spać i były zdziwione, że taki ruch panuje na ulicach o tak późnej porze. Przed nami intensywny i ciekawy czas.